Nadszedł ten dzień, gdy bycie li tylko obserwatorem przestaje wystarczać i człowiek odczuwa potrzebę napisania czegoś. Na przykład pochwalenia się wehikułem.
Około roku temu temu stało się jasne, że moje ówczesne jeździdło (noszące dumne imię Chaimek) nie ma zamiaru dłużej współpracować ze mną ani z kimkolwiek, kto dysponuje umiejętnościami mechanicznymi nie wykraczającymi poza umiejętność wymiany koła, świec i ewentualnie żarówek oraz stwierdzenia, że "nie działa", w związku z czym było wiadomo, że trzeba będzie go czymś zastąpić. Aktywne zajęcie polegające na wydawaniu dźwięków za pomocą instrumentu muzycznego wymaga mobilności – a przy dość znacznym rozmiarowo i wagowo oraz dość cennym sprzęcie oczywistą staje się konieczność posiadania urządzenia do przewozu tegoż. Dlatego też, gdy tylko pojawił się duch cienia szansy na nieco lepszy dochód (jak się później okazało, całkowicie fałszywy), rozpoczęliśmy z mą Wybranką poszukiwanie godnego automobilu.
Poszukiwania trwały może niezbyt długo, za to były intensywne – przerzuciliśmy setki ogłoszeń, obejrzeliśmy nieco egzemplarzy, jeden gorszy od drugiego (co nie dziwi przy założonym budżecie), sam przejechałem się kilkoma, za każdym razem dochodząc do wniosku, że w bezpośrednim porównaniu Chaimek w sumie był jeszcze całkiem sprawny... W końcu udało się znaleźć dwie sensowne i – w ocenie zaprzyjaźnionego człowieka, który w niedalekiej przeszłości parał się mechaniką – nie wymagające natychmiastowych i kosztownych interwencji propozycje. Jedną było ładnie prezentujące się zielone Suzuki Swift, które budziło niedowierzanie brakiem rdzy (starsze Swifty bez dziur w progach i podłodze występują w naturze równie często co jednorożce), drugą zaś sprawiająca przyjemne wrażenie biała Mazda 323P emanująca aurą ogólnej solidności. Oba auta trzydrzwiowe, oba w podstawowych wersjach silnikowych i wyposażeniowych (żadne nie miało wspomagania, w obu radio było założone niefabrycznie, zaś Swift nie miał nawet kieszeni w drzwiach). Suzuki było młodsze o rok i miało (licznikowo) znacznie niższy przebieg, jednak po podsumowaniu wszystkich za i przeciw, uwzględniających również praktyczność, solidność i przynajmniej pozory bezpieczeństwa, wybór padł na Mazdę.
W taki to sposób biała Mazda 323P 1.3, generacja BA, rocznik 1997, przebieg (licznikowy) ok. 207300 km, stała się naszą wspólną – Wybranki i moją – własnością za kwotę poniżej jednego średniego wynagrodzenia brutto.
Oto i ona:
Na początek kilka suchych (próbowałem podlewać, ale effectus był nullus) danych na jej temat:
Silnik: B3, 1324 cm3 DOHC 16V
Moc: ryczące 73KM
Nadwozie: 3-drzwiowy hatchback
Pojemność bagażnika: podobno 304 l.
Wyposażenie:
* zamek centralny (na kluczyk), nie obejmuje bagażnika
* standardowo montowany zamiast wspomagania kierownicy moduł fitness do ćwiczeń obręczy barkowej (kod producenta: Poparkowaniuspoconapacha666)
* radio Sony i dwa głośniki w drzwiach, z czego przy zakupie nie działał jeden, zaś obecnie nie działa nic (nie wiem, czy to radio, instalacja, czy głośniki – tak czy inaczej każda samotna podróż to kolejny odcinek programu "W świecie ciszy")
* stylowe światła przeciwmgielne, prawdopodobnie z Poloneza
Mazda – jak to Mazda – szybko została Madzią.
Wkrótce okazało się, że to niepozorne, dość spartańsko wyposażone auto ma kilka niezaprzeczalnych zalet. Przede wszystkim – literka P po nazwie modelu nie została nadana na darmo. Jak na niewielki, 3-drzwiowy samochód, Madzia jest zaskakująco praktyczna. Przede wszystkim warto tu wspomnieć o bardzo prostym sposobie składania tylnego oparcia: jedno wciśnięcie przycisku, lekkie pchnięcie i wybrana część dzielonego w proporcjach 1/3 – 2/3 oparcia leży sobie wygodnie na siedzisku. Ponadto uzyskana w ten sposób powierzchnia jest prawie płaska. Wiem, prawie to spora różnica, ale w tym przypadku nie aż tak. Otóż pochyłość jest nieznaczna, stopień – niewielki, zaś niższa część powierzchni znajduje się... po stronie przedziału pasażerskiego. Jako, że (jak już wspomniałem na początku) zajmuję się między innymi dźwiękotwórstwem instrumentalnym, praktyczność polegająca na umiejętności łykania znacznych ilości sprzętu jest dla mnie sprawą kluczową.
Niestety, sam bagażnik (przy standardowym ustawieniu oparć) nie jest już tak imponujący. Bas w sztywnym futerale nie wejdzie, w miękkim pokrowcu – nie każdy (jeśli ma dużą, rzędową główkę a'la Fender – można nawet nie próbować). Instrumentarium pozostaje transportować na tylnym siedzeniu, ewentualnie na podłodze między nim a przednimi fotelami. Bas w sztywnym futerale mieści się tam idealnie, a umieścić go w onym miejscu jest stosunkowo łatwo, gdyż fotel pasażera po złożeniu oparcia przesuwa się automatycznie do przodu.
Maniery drogowe Madzi można nazwać nierównymi. Z jednej strony – zupełnie przyzwoita zwrotność i dobre zachowanie w zakrętach, z drugiej zaś – dość twarde, niezbyt komfortowe zawieszenie (do tego hałasujące na wybojach) i wybitnie utrudniający manewrowanie brak wspomagania kierownicy. Wiem, są tacy, którzy lubią zawias tak twardy, że przy najechaniu na studzienkę kanalizacyjną wypadają jednocześnie plomby i dysk, ale ja jestem za stary na takie atrakcje. Na szczęście to w zasadzie wszystkie poważniejsze zarzuty dotyczące prowadzenia tego auta. Dynamika jest akceptowalna (po 73-konnym silniku trudno oczekiwać cudów), a gdy jadę sam – wręcz zaskakująco dobra, zaś żwawe przemieszczanie się z miejsca na miejsce nie jest okupione przesadnie wysokim zużyciem paliwa. Co prawda 8 litrów na 100 kilometrów w warunkach miejskich (latem – zimą i w korkach niestety przekracza 9) nie jest wynikiem imponującym, ale 6 litrów (a przy płynnej, dość delikatnej jeździe nawet nieco mniej) na setkę w trasie już cieszy – szczególnie, gdy pamiętamy, że to 16-letni samochód z silnikiem benzynowym. Ogólnie rzecz biorąc, Madzią jeździ się całkiem sympatycznie, a biorąc pod uwagę jej przemyślane, praktyczne wnętrze, ergonomicznie rozplanowaną deskę rozdzielczą i cenę nie przekraczającą wartości przyzwoitego basu – wręcz świetnie.
Pozostają dwie kluczowe kwestie – niezawodność i wiążące się z nią koszta eksploatacji. Powiedzmy sobie szczerze – kupując tani, kilkunastoletni samochód, powinniśmy konieczność wykonania pewnych napraw brać za pewnik. Nie inaczej jest i w tym przypadku. Jak na razie, zostały zrobione następujące rzeczy:
* rozrząd + pompa wody (czyli tzw. zestaw standardowy przy zakupie używki)
* przednie tarcze i klocki hamulcowe
* wyregulowane i zakonserwowane tylne hamulce bębnowe (rzecz jasna, razem z wymianą płynu hamulcowego)
* układ zapłonowy – wymienione świece i przewody, przeczyszczony aparat
* nowy akumulator
Niestety wiem, że to nie koniec. Czeka mnie jeszcze sprawdzenie źródła nader rasowego buczenia przy niskich/średnich obrotach (nie podam wartości, gdyż obrotomierz jest dla bogatych – tak czy inaczej podejrzewam, że w którymś miejscu wydechu powstała mała, wesoła dziurka), załatanie drobnego odprysku na przedniej szybie (made by kamyczek), reanimacja wybieraka biegów, gdyż aktualnie dźwignia lata sobie radośnie tam i nazad i – co najważniejsze, rzecz jasna – doprowadzenie sprzętu grającego do stanu, w którym będzie wydawać jakiś dźwięk.
Pozostaje jeszcze jedna kwestia, dość istotna w kwestii starszawych japońców: rdza. I w tej kwestii okazałem się być szczęściarzem (nie ukrywam, że szczęściu nieco pomogłem, zaglądając przed zakupem pod spód Madzi) – podłoga oraz progi, czyli to, co wpływa na sztywność i bezpieczeństwo całej konstrukcji (i jest najdroższe w naprawach) są zdrowe i nic nie wskazuje na rychłą zmianę tego stanu rzeczy. Owszem – na tylnych nadkolach (które, nota bene, noszą już ślady wcześniejszych napraw) wyłazi już złośliwy rudzielec zaś na przednich słupkach, na styku z szybą, widnieje nieco rdzawego nalotu, jednak z tym akurat chyba można żyć. Jeśli jednak korozja okaże się mocno wygłodniała, problemem mogą okazać się reperaturki, które ponoć do tej niezbyt popularnej na naszym rynku wersji nie występują w ogóle...
Madzią jak na razie przejechałem nieco około 8000 km i mam nadzieję zrobić dużo więcej. Ani razu mnie nie zawiodła, zawsze odpala od pierwszego przekręcenia kluczyka, zaś praktycznie cały mój sprzęt (z wyjątkiem Henryka, czyli dość potężnego, ważącego razem z twardym case'em na kółkach ok. 50 kg SWR-a Henry the 8x8, którego na szczęście jeszcze nie musiałem nią przewozić) mieści się do niej bez większych problemów. Jest sympatyczną, dającą się lubić towarzyszką podróży na próby, koncerty i wakacje. I mimo swego nienarzucającego się charakteru (z wyjątkiem momentów, gdy trzeba zrobić kopertę w ciasnym miejscu – wtedy całe moje ciało czuje jej ośli upór) – całkiem ładną.
Kilka dodatkowych zdjęć, pokazujących jej skromną, delikatną urodę:

Latem uczyłem mą Wybrankę ruszać i skręcać... gdy minie jej trwający od sierpnia atak paniki, nauczę ją wrzucać drugi bieg
Mimo niewielkich rozmiarów Madzia jest pojemna i praktyczna...
...czasami wręcz zadziwiająco...

Zazwyczaj służy mi do takich celów...
...ale przeważnie w ten sposób.
Jedyny jak do tej pory element tuningu optycznego – aerodynamiczne wgniecenie + smuga Ferrari Rosso Corsa, "znawcy wiedzą o co chodzi"
Pozdrawiam wszystkich serdecznie. Jeśli chcecie o coś spytać, pochwalić mój nieskazitelny gust lub wyśmiać mnie z dowolnie urojonego powodu – piszcie, komentujcie, twórzcie peany tudzież ślijcie donosy do dzielnicowego, proboszcza oraz dozorcy...
Szerokości!