Otóż stało się to w nocy z soboty na niedzielę (9/10 maja br.).
W dzień przy użyciu chemii i myjki ciśnieniowej umyłem w Madzi silnik. Odpalił po tym bez zarzutu. Wieczorem pojechałem na stację benzynową po papierosy. Po odpaleniu auta na stacji zaczął przerywać przy wchodzeniu na obroty. Tak jakby pracował na 3 cylindry. Jakoś ruszyłem i jadąc przez ok. 3 km było coraz gorzej. Jechałem coraz wolniej, brak mocy, silnik kichał i prychał. Doszło do tego, że po wrzuceniu na luz zgasł, więc stoczyłem się na boczną, gruntową drogę. Byłem w swojej miejscowości, 3 km od domu. Poczułem okropny smród i zauważyłem kłęby dymu spod maski. Momentalnie cała kabina pasażerska znalazła się w siwym dymie. Wyskoczyłem z auta jak wystrzelony z katapulty i zauważyłem, że ziemia pod autem jest jasno czerwona, prawie biała. Rzut oka pod auto, a tam katalizator prawie biały od temperatury!!! Od gorączki aż syczał (jak bardzo rozgrzane grzejniki w domu). Bez zastanowienia rzuciłem się do bagażnika po gaśnicę, odbezpieczyłem i cała dawka na katalizator. Poszło mnóstwo pary, ale po chwili spod auta i maski zaczęły się wydobywać ogromne kłęby dymu. Jezus Maria, mówię, PALI SIĘ! Po przeciwnej stronie drogi ktoś mieszkał. Jednym susem pokonałem niewysoki płot i już waliłem w drzwi. Było ok. 23.00. Gość ok. 50 lat podszedł do drzwi, spojrzał przez szybkę na mnie, a ja stoję z gaśnicą w ręku i wołam, że samochód mi się pali i proszę o pomoc. Spojrzał na mnie jak na idiotę, po czym odwrócił się na pięcie, zgasił światło i poszedł. Pomyślałem "skur....... pożałujesz, że zamieszkałeś w tej miejscowości". Szybki sus przez płot i rzut oka na Madzię. Cała w kłębach dymu, a pod podłogą czerwono. Chryste, spali się-pomyślałem. Biegnę do następnego domu. Mieszka w nim znajomy. Walę w drzwi. Otwiera w piżamie. Mówię co się stało, a on mi na to, że ma gaśnicę, ale chyba niesprawną. Jednak bez zastanowienia ubiera kapcie i wyciąga ją z bagażnika Golfa oraz biegnie w stronę Madzi. A ja do następnego domu. Walę w drzwi, podnoszą się rolety, mówię co jest i nie czekając na nic biegnę w stronę auta i zamieram w bezruchu. Zatrzymałem się akurat za stertą prefabrykatów tak, że auta nie było widać i widzę tylko w świetle latarni ogromne kłęby siwego dymu. Jezu już po niej-pomyślałem. Jak doszedłem do siebie po paru sekundach ruszyłem z kopyta. Miałem ze 100 m do niej. I nagle z kłębów dymu wychodzi koleś, ten który miał rzekomo niesprawną gaśnicę i kręci przecząco głową. Myślę KONIEC. Podbiegam bliżej a on do mnie: " Ty zadziałała nawet, przygasiłem ją trochę, ale wciąż się coś pali po spodem". Uradowany i jednocześnie wystraszony jak cholera podbiegam do auta. Dymi się, ale coraz mniej. W tym czasie przybiega ojciec z synem z ostatniego domu, do którego pukałem i przynoszą gaśnicę. Nie używam jej na razie, bo dymi się coraz mniej. Nie przeszkodziło im to, ze oglądali akurat boks, przyszli z pomocą. Przyjeżdża koleżanka z gaśnicą i światła z jej auta kierujemy na Madzię. Przestała się dymić. Mija ok. 20 min. W tym czasie skur..... z pierwszego domu, do któego pukałem obserwuje nas przez okno. Bez komentarza. Nagle zauważam, że zza tylnego koła oraz z podszybia zaczyna wydobywać się dym. O nie! Gaśnica w rękę i strzał za przednie koło na katalizator. Po chwili dymi się jeszcze bardziej, ale spod silnika. Oczywiście maska cały czas zamknięta, więc strzał pod przedni zderzak. Nic to nie dało. Dymi się dalej. Bez zastanowienia dzwonię na 112. Odbiera straż, mówię co się stało, gdzie stoję dokładnie, a oni pytają o imię i nazwisko. Odpowiadam, a oni je przekręcają

Na drugi dzień rano odpaliła na dotyk, ale przerywała. Wepchnąłem ją na kanał i po oględzinach stwierdziłem, że: katalizator zrobił się fioletowy od temperatury, spaliła się konserwacja na podłodze nad nim oraz częściowo nadpaliło się wygłuszenie ściany grodziowej od dołu. I nic więcej.
Wykręciłem katalizator. Spośród chyba 4 przegród jakie miał w sobie, w trzech były powypalane dziury, i to co się powypalało zapchało ostanią przegrodę. Ponadto z ostatniej przegrody oderwał się kawałek ceraniki i szczelnie zatkał rurę tuż przed środkowym tłumikiem. Spaliny nie miały ujścia i dlatego doszło do zapalenia się katalizatora. Podejrzewam, że również wpływ na to miało to, że silnik nie pracował na wszystkie cylindry i gaz spalał się w wydechu (w tym przypadku w katalizatorze). Wywaliłem całą ceramikę z kata jak również odłamek z rury za katem. Profilaktycznie sprawdziłem również końcowy tłumik, który jest OK. Zmontowałem wszystko i po odpaleniu Madzia wciąż przerywała. Okazało się, że świece były całe zalane wodą. Efekt gaszenia silnika przez strażaków, moje wiadro wody i zapewne mycie silnika
I jak tu nie wierzyć w przysłowia: "Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło"

Przyznam się Wam, że chciałem sprzedać Madzię, w tej chwili mam czterech klientów, którzy kładą mi za nią 10 000 zł. A ona od razu jak to usłyszała tak mnie nastraszyła. Szok. Jak tu nie wierzyć, że Mazda ma duszę
Powiedziałem do niej tylko jedno: "Ty mała wariatko mogłaś w inny sposób pokazać, że chcesz żebym Cię dalej rozpieszczał. Przez Ciebie prawie dostałem zawału tamtej nocy".
Wniosek: zostajemy razem jeszcze na jakiś czas

Pozdrawiam i sprawdźcie katalizatory w swoich autach. W Niemczech jest to część wymienna, któej żywotność określa się na 100 000 km. U mnie przebieg to niby 243 000 km. A u Was?
P.S. Jakby ktoś miał dobry sposób na pozbycie się tego okrutnego zapachu spalenizny w aucie to będę wdzięczny za porady. Na razie skropiłem wykładzinę na podłodze perfumem i wyczyściłem skórę pianką pielęgnacyjną o zapachu waniliowym. Trochę pomogło, ale nadal śmierdzi. Z nawiewów również.
Pozdro